Obraz francuskiego Kościoła w roku 1802 nie był zbyt kolorowy. Istniała ogromna potrzeba „przemalowania” go pod względem duchowym, ale również materialnym. Wspominam ten rok, ponieważ 6 stycznia, w święto Ofiarowania Pańskiego tegoż trudnego roku, przyszedł na świat Jan Gabriel Perboyre (czyt. perbłar). Przyszły misjonarz, wykładowca i wychowawca, ale przede wszystkim męczennik.
Jan Gabriel miał siedmioro rodzeństwa – dwóch jego braci wstąpiło do zgromadzenia misyjnego, a dwie siostry poszły do Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia. Jan jako dziecko był nadzwyczaj poważny i nieśmiały, wychowywany w szacunku do pracy. Kiedy skończył osiem lat, rozpoczął naukę w szkole, ale uczęszczał do niej tylko w okresie zimowym, ponieważ musiał pomagać rodzicom w gospodarstwie. Już wtedy wykazywał się dużą inteligencją oraz chęcią dzielenia się wiedzą z rodzeństwem. Podczas codziennej wspólnej modlitwy jego zadaniem było głośne czytanie Pisma Świętego i życiorysów świętych. Ta czynność nie była jednak zamknięta w czterech ścianach jego domu, ale wychodziła też poza jego mury.
Historia odkrywania powołania kapłańskiego była dość specyficzna. Jego brat, który wyjechał do szkoły, nie mógł przystosować się do nowego otoczenia. Jan Gabriel pojechał, by mu towarzyszyć. Wykorzystał ten czas na pogłębienie języka francuskiego oraz innych przedmiotów. Wtedy też dostrzeżono w nim nie tylko niezwykła inteligencję, ale także prawdziwe powołanie do kapłaństwa. Ta decyzja dojrzewała już w nim od czasu, gdy w swej rodzinnej miejscowości usłyszał kazanie misyjne. W podjęciu tej nowej drogi życiowej przez cały czas pomagał mu wuj Jakub, ksiądz ze Zgromadzeniu Misji. Pod koniec 1818 r. Jan Gabriel złożył prośbę o przyjęcie do zgromadzenia, a gdy już tam był, dużo czasu poświęcał na naukę, ale również pomoc młodszym kolegom. To wszystko nie przeszkadzało mu w codziennym czytaniu Pisma Świętego, medytacji i lekturze wielu książek, które kształtowały go duchowo.
Podczas poznawania historii swojego zgromadzenia i różnych kapłanów uwagę Jana Gabriela przykuła postać ks. Franciszka Regis Cleta, męczennika z Chin, który zginął w 1820 r. Po skończeniu studiów nie mógł przyjąć święceń ze względu na młody wiek, dlatego posłano go do kolegium w Montdidier, które pełniło rolę seminarium. Tam szybko zdobył autorytet swoich uczniów. Po kilkunastu miesiącach zaczął też wykładać filozofię. Nie pozostawał jednak obojętny na główny charyzmat zgromadzenia, stąd też razem z młodzieżą zaczął odwiedzać ludzi ubogich i więźniów.
W roku 1826 Jan Gabriel przyjął oczekiwane święcenia kapłańskie w kaplicy, w której znajdowały się relikwia św. Wincentego a Paulo. Tam też następnego dnia odprawił Mszę św. prymicyjną Jak wspominali świadkowie, modlił się wtedy tak głęboko, że aż unosił się delikatnie nad ziemią.
Wkrótce skierowano go do seminarium na wykładowcę, choć on sam pragnął wyjechać na misje. Nie uzyskał jednak pozwolenia z powodu słabego zdrowia. Jego studenci podkreślali zawsze jego pokorę i prostotę. Wspominali, że hasłem ich przełożonego były m.in. słowa: Nie ma nic bardziej wstydliwego niż to, kiedy innym wskazuje się drogi doskonałości, a samemu się po nich nie kroczy. Ksiądz Perboyre miał świetny kontakt ze swoimi studentami. Potrafił się z nimi porozumieć, a jego praktyczne podejście do wielu spraw wynikało z równowagi ducha. Było zawsze podtrzymywane przez modlitwę. Często wystarczył z jego strony niewielki gest, aby mógł osiągnąć to, czego oczekiwał. Wszystko bowiem opierał na modlitwie, to był jego podstawowy środek edukacyjny.
Po pięciu latach wezwano go do Paryża, gdzie został wicedyrektorem Seminarium Internum. Młodych kandydatów do zgromadzenia wychowywał swoim osobistym przykładem. Tak wspomina go ks. Józef Girard: Pragnąłem spotkać kogoś świętego […] Wreszcie poznałem ks. Perboyre […]. Zachwyciła mnie jego osobowość, studiowałem go i wkrótce byłem wdzięczny Bogu za to, że mogłem spotkać świętego.
Jan Gabriel od chwili złożenia ślubów zakonnych, pragnął wyjechać do Chin i z tego powodu wstąpił do zgromadzenia. Niestety, jego prośby były rozpatrywane negatywnie. W tym czasie jego brat Ludwik, który także był księdzem w tym samym zgromadzeniu, dostał pozwolenie na wyjazd misyjny, ale nie dotarł dotrzeć do celu, ponieważ śmiertelnie zachorował. Podobno przed śmiercią powiedział: Umieram, ale zostawiam brata i mam nadzieję, że on zajmie moje miejsce. Kiedy Jan Gabriel dowiedział się o śmierci Ludwika, uznał za swój obowiązek, by go zastąpić. Obawiał się jednak, czy będzie tego godny.
Przy rozpatrywaniu kolejnej prośby nadal pozostawał jeden problem – opinia lekarza o jego słabym zdrowiu. Tym razem, dzięki wytrwałej modlitwie, osiągnął to, czego sam oczekiwał i co przygotowała mu Boża Opatrzność. Lekarz zmienił zdanie, nie chcąc sprzeciwiać się wyraźnemu powołaniu misjonarza. Kiedy Jan Gabriel wyjeżdżał, żegnał go cały dom, a grupa kleryków chciała jechać razem z nim. Po latach tak wspominano tę chwilę: Nie zapomnę tego błogosławieństwa; błogosławieństwa kogoś kto udawał się na męczeństwo. Z tej wypowiedzi jasno wynika, jak ciężkiego podjął się zadania. Od wielu lat pragnął tego wyjazdu i był świadomy, że wyrusza najprawdopodobniej na męczeństwo.
W Chinach, gdzie głową państwa był cesarz, każdą religię „przywiezioną” z Europy uważano za chęć zawładnięcia krajem. Po pięciu miesiącach podróży grupa misjonarzy z Francji dotarła do portu w Makao, gdzie Jan Gabriel uczył się języka chińskiego, a miejscowych kleryków uczył języka francuskiego. Nie był to jednak ostateczny cel jego podróży. Tam dotarł po sześciu miesiącach, na przemian barką i piechotą. Ten czas podsumował krótko: Na niebo zasługuje się spoconym czołem.
Na samym początku, razem z ks. Janem Pe, przez cztery miesiące zajmował się odwiedzaniem najbardziej zaniedbanych wspólnot. Katechizował, udzielał sakramentów, pocieszał… Spotkania, a przede wszystkim Eucharystia, wzbudzała w ludziach tak bardzo potrzebną nadzieję i dodawała im sił. Gromadzili się mimo deszczu czy śniegu w ubogich miejscach, ale z duchem pełnym ofiarności i wiary w Chrystusa. Podczas spotkań nie brakowało nawróceń i uzdrowień. Wśród miejscowych ludzi misjonarze rozpropagowali też Cudowny Medalik.
Po czasie przyszedł czas duchowej próby. Wydawało mu się, że Bóg pozostaje głuchy na jego modlitwy. Oddawał się wtedy jeszcze większej kontemplacji krzyża, co pomagało mu uspokoić się wewnętrznie. Cierpiał nie tylko w duszy, ale i na ciele. Było to niejako przygotowanie do tego, co miało dopiero nadejść.
Na początku roku 1839 odwiedził ks. Jana Gabriela, który przebywał wtedy w małej, chrześcijańskiej wiosce, administrator apostolski regionu Hu-Koang. Wieczorem otrzymali wiadomość, że zbliża się grupa mandarynów. Ci, którym się udało, uciekli w ostatniej chwili. Niestety kilku chrześcijan aresztowano. Jeden z nich – można by rzec za biblijne 30 srebrnych monet, bo tyle za to dostał – wskazał miejsce ukrycia ks. Perboyra. Misjonarz został odnaleziony i aresztowany wraz z trzema uczniami. Następnego dnia zaprowadzono go przed sąd. Kiedy powiedział, że jest księdzem katolickim, został oficjalnie zatrzymany. Podczas wielu przesłuchań przez cały czas miał skute ręce i nogi. Jeden z ważnych obywateli, Lin-Kin-Lin, widząc jego spokój, postanowił sam przewieźć go do stolicy prowincji, gdzie kapłan miał stanąć najpierw przed sądem cywilnym, a później wojskowym.
Jego ostateczna męczeńska droga rozpoczęła się w siedzibie prefekta w Siang-Yang. Przeciwko misjonarzom kierowano zawsze te same oskarżenia, czyli nielegalny wjazd do Chin, głoszenie fałszywej religii, niszczenie miejscowej kultury i tradycji, szpiegostwo itp. Po pewnym czasie przewieziono go wraz z towarzyszami do stolicy prowincji Hubei, do miasta Wuchang. Podróż liczyła 550 km. Tam zaprowadzono go wpierw do prefekta, a później do gubernatora, któremu na kilku chrześcijanach udało się wymóc wyparcie się wiary. Kazał im wtedy obrażać swego towarzysza i pluć mu w twarz. Wielu z tych, którzy wtedy osłabli, powróciło do chrześcijaństwa.
Po miesiącu spędzonym w więzieniu postawiono misjonarza przed Najwyższym Sądem Kryminalnym. Niezadowolony z udzielanych odpowiedzi przewodniczący wymierzał księdzu kary biczowania kijem bambusowym. A gdy Janowi Gabrielowi nakazano podeptać krzyż, ten rzucił się na ziemię i objął go swymi ramionami. Po wielu zadawanych mękach odprowadzono go do celi, gdzie jakby w ekstazie oddawał się modlitwie.
W następnych dniach znalazł się przed wicekrólem, klęcząc na potłuczonej porcelanie. Jego postawa wśród świadków wzbudzała jednocześnie złość i podziw. Wydawał się im nadczłowiekiem. I tym razem nie udało się uzyskać wyparcia wiary. Wtedy wydano wyrok śmierci. Podczas oczekiwania na zatwierdzenie decyzji ks. Perboyre przebywał w więzieniu o zaostrzonym rygorze. W piątek, 11 września 1840 r., przysłano ostateczne orzeczenie. Zbrodnie wykonano nieopodal miasta. Ksiądz Perboyre, którego jedyną winą było, jak głosił napis na kartce, „głoszenie fałszywej religii” (kiao fei), został uduszony na szubienicy w kształcie krzyża.
Kiedy dokładnie prześledzimy męczeńską drogę św. Jana Gabriela Perboyre, z łatwością dostrzeżemy podobieństwo z drogą krzyżową Tego, za którego umarł – Jezusa Chrystusa.
Bardzo ważna jest jedna z ostatnich notatek, jaką ten święty misjonarz przekazał innym chrześcijanom przez któregoś z katechistów. Brzmiała ona: Powiedz im, aby nie obawiali się prześladowań. Niech pokładają nadzieję w Bogu […]. Jestem szczęśliwy, że mogę umierać dla Chrystusa.
Niech te słowa będą także dla nas informacją i poleceniem w tych tak bardzo niepewnych i trudnych czasach. Módlmy się o wytrwanie dla tych, którzy dziś umierają za wiarę w Jezusa. Prośmy również Boga o odwagę dla siebie, abyśmy, jeśli On tego od nas zażąda, nie zawahali się i byli gotowi na każde świadectwo, nawet na śmierć.
Święty Janie Gabrielu,
udziel nam odwagi w niebezpieczeństwach,
wyjednaj nam stałość w wierze,
wlej w nasze serca siłę Ducha Świętego.
Na podstawie książki ks. Luigi Nuovo CM, Św. Jan Gabriel Perboyre – apostoł Chin, opracował: Grzegorz Duchnik
Zobacz nasze inne aktualności