I czytanie: Iz 25, 6–10a
Współczesnemu człowiekowi, w znacznym stopniu owładniętemu zdeformowanym, bo egocentrycznym przekonaniem o własnych przywilejach, nie w smak będzie prawda o Bogu, który ma moc sądzenia. Medytacja pierwszego fragmentu Słowa Boga na dziś może więc być niełatwa. Tymczasem cztery rozdziały proroctwa Izajasza, licząc od 24 do 27, to tak zwana apokalipsa prorocka, nazywana bardziej precyzyjnie przez badaczy Pisma Świętego Wielką Apokalipsą Izajasza. Święty pisarz zapowiada w niej zniszczenie wszystkich wrogich Izraelowi państw, po którym nastąpi zaprowadzenie królestwa wiary, wolności i pokoju. Jest tu jeszcze jedna myśl, radykalnie wykraczająca poza mentalność ludzi Starego Testamentu. Wspomniane wyżej wieczne królestwo Boga po upadku przeciwnych potęg nie będzie zawężone tylko do domu Izraela, lecz zostanie otwarte na wszystkie narody, które pragną poddać się Panu. A to już zupełna nowość. Tak nigdy wcześniej nie myślano.
Wizję powszechnego zbawienia rozpoczyna sugestywny, majestatyczny obraz góry. Mając na uwadze przekonania i rytuały starożytnych Żydów, musi nią być Syjon, królewskie i święte wzgórze z Jerozolimy, skąd Bóg miał roztoczyć swoje panowanie po całej ziemi (w. 6). Na górze Syjon Pan przygotowuje ucztę. Jest ona w Biblii metaforą wspólnoty Boga z człowiekiem. W rycie żydowskim, świątynnym, bardzo częste uroczyste celebracje poszczególnych świąt kończyły się obfitym biesiadowaniem, jedzeniem i piciem oraz długim przebywaniem ze sobą we wspólnocie wierzących. Taki był sens wieczerzy w ogóle w kulturze hebrajskiej. Kto wpuszczał człowieka do domu, wpuszczał go jednocześnie do swojego życia. Tak więc ucztowanie z Bogiem dla osoby przenikniętej myśleniem biblijnym oznacza współdzielenie ze Stwórcą własnego istnienia, ale też dopuszczenie Pana do wnętrza ludzkiej egzystencji. Niech Bóg decyduje, zarządza, będzie obecny.
Uczta opisana przez Izajasza zdaje się mieć jeszcze jeden, i to niebagatelny sens. Wydaje się, że prorok mówi o uczcie po pogrzebie, czyli o zakończeniu żałoby. W pewnej chwili biesiady widzi to bowiem Izajasz swoim wewnętrznym wzrokiem i opisuje to tak, że Bóg zdejmuje całun z martwej twarzy narodów (hebr. hallut – odsłaniać, zrywać zasłonę, podnosić przykrycie; w. 7). Prorok posługuje się w tym fragmencie specyficzną semantyką, bo termin „całun”, którego używa, można też rozumieć jako warstwę ziemi narzuconą łopatami na grób. W każdym razie całun zdjęto, ziemię odsypano, robota grabarzy została zakończona – taka jest decyzja Stwórcy. Ludzie przestają opłakiwać swoje życie. Dzięki potędze Pana, której doświadczają na uczcie, powraca do każdego zaufanie, a nawet radość (w. 9). Kto jest w żałobie, chodzi przygnieciony brzemieniem smutku, lęku. Ubrany jest na czarno, rozpacza, nie dba o siebie, nie widzi przyszłości. Koniec czasu żałoby to zdjęcie kiru i powrót koloru do panoramy życia. Ręka Boga już się nie podnosi, aby wydawać wyrok na człowieka. Bóg unosi silniejszą dłoń od góry (w. 10), aby hojnie błogosławić i obdarzać. A jeśli sąd Boga, przypuszcza Izajasz, to nie wyrok i restrykcje, lecz nowa miara miłosierdzia? Bóg rozeznał pokutę oraz nędzę ludzi i wydał sąd, aby zaprzestano ucisku. Trybunał ludzki budzi jednoznaczne skojarzenie o karze albo o wyroku. Jeśli człowiek zbiera się na jakiś sąd, to po to, by korygować lub rozliczać. U Boga jest inaczej. Pan sądzi, czyli odpuszcza, i daje jeszcze więcej.
II czytanie: Flp 4, 12–14. 19–20
Chrześcijanie z Filippi to nie tylko przyjaciele Pawła z Tarsu, lecz także wzorowi uczniowie Jezusa z Nazaretu. Są konsekwentni i wierni do końca. Zaczerpnęli to z ducha Ewangelii. Mogli przecież zadowolić się tym, że wspierali Pawła, gdy popadł w nieszczęście więzienia. Spełnili dobry uczynek, mogą teraz spać spokojnie. Dalej niech Apostoł sam zatroszczy się o siebie. A jednak Filipianie myślą nadal do przodu, nie wstecz i przesyłają pieniądze dla Pawła, korzystając z pośrednictwa Epafrodyta. Wydaje się, że wierne wspieranie Apostoła było dla chrześcijan z tej wspólnoty nie tyle przykrym obowiązkiem, ile wyróżnieniem i przywilejem. Ostatnie więc wersety Listu do Filipian Paweł poświęca zapewnieniu darczyńców o czystej intencji, jaką się kieruje. Przyjmuje wsparcie i dar, ale nie pożąda pieniędzy, jest wewnętrznie wolny.
Ofiara materialna złożona przez Filipian na wsparcie Pawłowego misjonowania jest Apostołowi miła, co nie znaczy, że uzależnia się od niej albo wyolbrzymia znaczenie wpływów pieniężnych. Paweł z Tarsu to zaprawiony do każdej sytuacji misjonarz, surowy żołnierz dla sprawy Ewangelii. Potrafi żyć biednie i bogato, jeść do syta i głodować (w. 12). Człowieka oddanego Chrystusowi cechuje nade wszystko umiejętność znalezienia się w każdej sytuacji. Obfitość nie podnieca go, a nędza nie smuci. Apostoł jest pewien, że znajdzie zawsze ludzi prawych, takich jak teraz Filipianie, którzy wesprą go, a jeszcze bardziej będą przychylni misji, jakiej służy (w. 14). Nie potrzebuje więc ani się tłumaczyć, ani zachwalać, ani wykazywać rachunkami. Pan przenika sumienie Pawła i Bóg sam na koniec wszystkiego ujawni szczegóły. Stwórca wyrówna straty i zyski. Ludzie Jemu wierni ostatecznie na wszystkim wyjdą dobrze (w. 19).
Niektórzy badacze tekstu twierdzą, że ów epilog autora Listu do Filipian można nazwać paradoksalnie niewdzięcznym podziękowaniem. Paweł kocha tę wspólnotę, ale jest wstrzemięźliwy i bardzo ostrożny w pochwałach. Nie chce, aby chrześcijanie z Kościoła w Filippi poczuli się lepsi od innych. Pycha zniweczyłaby owoc ofiary. Osąd ich dobrych czynów, czyli walkę o wolność Apostoła podczas więzienia, a do tego hojność finansową, Paweł pozostawia osądowi Boga. Sam potrafi, co prawda, właściwie rozeznawać i oceniać rzeczywistość (gr. oida – dawać wszystkiemu właściwą miarę; w. 12). Wie zatem, ile zawdzięcza ludziom i nie zapomina o tym. Nade wszystko jednak ufa i wierzy, że całą tą historią kierował Bóg za pośrednictwem człowieka. Wywyższenie osoby ludzkiej ponad osobę Boga byłoby więc niestosownym bałwochwalstwem.
Ewangelia: Mt 22, 1–14
W 22 rozdziale Ewangelii według św. Mateusza kontynuowany jest sposób opowiadania za pomocą przypowieści. Ewangelista używa więc kolejnego sugestywnego obrazu. Tydzień temu motywem przewodnim modlitwy wewnętrznej była winnica, a tym razem – jakby w zgodzie z dynamiką pierwszego czytania – będzie to uczta. O ile Izajasz opowiada zdarzenia wzięte z biesiady po pogrzebie, o tyle motywem świętowania u Mateusza jest wesele syna królewskiego. Zaczyna się więc uroczystość. Żydzi mieli zwyczaj zapraszać tych, których sami chcieli. Goście jednak nie przybywali zbyt wcześnie. Czekali cierpliwie, aż specjalny posłaniec z domu gospodarza zawiadomi ich, że wszystko jest gotowe i można zasiadać do stołu. Przypowieść Jezusa jest oparta właśnie na takim szkielecie kulturowym. Nie trzeba się spieszyć, nie należy zajmować pierwszych miejsc, nie wolno narzucać się domownikom ani wywierać na nich presji czasowej. To motywy znane już z innych partii Pisma Świętego.
W narracji Ewangelisty warto zwrócić uwagę na dwa szczegóły. Pierwszy to ten, że uczta godów królewskich już sama z siebie jest znaczącym, niecodziennym, wielkim wydarzeniem dla społeczeństwa. Tymczasem wyróżnieni i zaproszeni goście wymawiają się wydumanymi i niskimi powodami absencji. Jeden ma pole, które przecież mógłby uprawiać od poniedziałku do piątku. Drugi handluje, choć miłość jest nieskończenie więcej warta niż pieniądze. Inni zachowują się prymitywnie, agresywnie, są chodnikowymi pięściarzami, a nie domownikami króla (w. 5–6). W efekcie tego wszystkiego wesele następcy tronu obraca się w jakąś przepychankę i kończy sporem, który wymaga zbrojnej interwencji władcy (w. 7). To ogromny zgrzyt, nietakt i przykrość. Dzisiaj opisano by to natychmiast krytycznie we wszystkich mediach społecznościowych. Różnica wrażliwości i mentalności między królem a jego podwładnymi jest miażdżąca. Tak właśnie różny jest Bóg od człowieka. Co kierowało ludźmi, że odrzucili zaproszenie na wesele w domu króla? Zwykłe, niskie, naturalne odruchy, których łatwo można się domyślać: zazdrość, złość, pycha, barbarzyństwo.
Drugi szczegół z przypowieści to nieproszony gość, który chyba wmieszał się do domu królewskiego nielegalnie (w. 12). Zdradza go jego niegodny strój. Do mieszkania władcy – to jest do królestwa Bożego albo do Kościoła – można wejść jedynie drogą przygotowań, oczyszczenia, obmycia. Owszem, pragnieniem domowników Boga jest zaproszenie stu na stu. To idealny obraz – wszyscy razem obecni na uczcie. W gruncie rzeczy jednak nie dokona się tego metodą łatwego populizmu, pustych haseł czy łapania na punkty za nic. W chrześcijaństwie jakość jest motorem ilości, nie odwrotnie. Dlatego nie wejdą wszyscy i nie byle jak, byle się tam znaleźć. Królowi nie chodzi o liczbę osób na uczcie. Rzecz nie w tym, by królewicz, który świętuje swój ślub, nie płakał rozżalony, bo brakuje dostatecznej liczby osób. Nie myśli się tutaj o zapchaniu dziur i podpieraniu ścian przez kogokolwiek. Nie chodzi o mnożenie tłumu.
Dekret królewski, by zwołać na wesele wszystkich biedaków z ulicy, to wymiana elit. Ci, którzy byli dworzanami Pana, zawiedli. Muszą przyjść ich następcy, ale nie przypadkowi, lecz nawróceni, uczciwi, przygotowani na miłość. Nikomu nie wolno popaść w pychę wybrania.
Komunizm mylił się, i to boleśnie, idealistycznie twierdząc, że wystarczy bogatych zamienić na biednych, a społeczeństwa odbudują się same. Nic z tego, bo każdy człowiek – tak, biedny, jak bogaty – potrzebuje Bożej formacji. Bez względu na osobę ludzką wszystkim trzeba przypominać o nawróceniu.
Zobacz nasze inne aktualności