I czytanie: Dz 2, 42–47
Jeśli ogólnie cała kronika Dziejów Apostolskich spisana przez ewangelistę Łukasza opowiada precyzyjnie o historii pierwotnego Kościoła i opisuje posunięcia pierwszych biskupów – apostołów oraz ich uczniów, tak szczególnie drugi rozdział tej księgi to świadectwo o dniu zstąpienia Ducha Świętego. Widać wyraźnie, jak to wydarzenie, w skali myślenia wiarą, wychodzi zaraz na drugie miejsce po zmartwychwstaniu Pana. Można w tym momencie poczuć się jednak nie do końca usatysfakcjonowanym. Przecież w liturgii i modlitwie Wielkanoc dosięga właśnie teraz swojego epicentrum. Wydaje się, że refleksja powinna być skupiona wyłącznie na pokonaniu śmierci przez Chrystusa. Po co akurat tutaj akcentuje się przyjście Ducha Świętego? Lepiej byłoby to świętować osobno, odrębnie od tajemnicy zmartwychwstania.
Tylko pozornie. Nie można pominąć trzech znaczących aspektów sprawy. Po pierwsze, powstanie Jezusa z więzów śmierci to moment chwały całej Trójcy Świętej. Bóg Ojciec wskrzesza swojego Syna w mocy Ducha Świętego. Poza tym szczytem celebracji oraz modlitwy wielkanocnej będzie właśnie uroczystość Zesłania Ducha Świętego. Wreszcie zmartwychwstanie nie jest kwestią historii wyłącznie jednego poranka. Ta sprawa musi powtarzać się co świt. Każda przewaga wiary w duszy chrześcijanina to kolejne przełamanie śmierci w jej wielorakich przejawach. Duch Boży zwycięża, a rozumny człowiek otwiera się skutecznie na Jego wiktorię. Żywa wiara sprawia, że historyczny fakt zmartwychwstania trwa i przechodzi w fakt egzystencjalny. Zmartwychwstanie to nie muzeum chwalebnego Jezusa. To laboratorium ludzkiego powrotu do życia. Każdy brzemienny wysiłek poranka jest więc duchowo podobny do trzęsienia ziemi i upadku straży na twarz o świcie, kiedy Jezus zmartwychwstał.
Czy Wielkanoc wiąże się w twoim przeżywaniu wiary z mocnym działaniem Ducha Świętego? Poszedłeś tam, gdzie pusty grób, i na rezurekcję – ale czy był przełom? A może odprawiłeś wielkanocne obrzędy, wewnątrz pozostając nadal nieporuszonym malkontentem?
W księdze Dziejów Pięćdziesiątnica, tradycyjne biblijne święto judaizmu, nabiera nowego znaczenia. W liturgii starotestamentalnej przez jego obchody ogłaszano, że dobiegł końca sakralny okres między Paschą a tak zwanym Świętem Tygodni, które w pierwotnym sensie było radosnym dziękczynieniem za żniwa, plony i płody ziemi. Długo trwały orientalne tańce i śpiewy psalmów, do ołtarza ciągnęły entuzjastyczne korowody z kwiatami i koszami owoców, a świątynię w stolicy i synagogi w terenie wypełniały tłumy radosnych pielgrzymów. Ale z czasem dodane zostało do tego całkiem nowe znaczenie. Podczas starotestamentalnej Pięćdziesiątnicy z biegiem lat Izraelici zaczynają świętować odnowę przymierza między Bogiem a ludem wybranym. W miejsce kultycznych tańców pojawiają się godziny zadumy, medytacji i skupienia.
Autor Dziejów musiał być zainspirowany tym ostatnim sensem wspomnianego święta, gdyż konstrukcję drugiego rozdziału opowiadania buduje pod wpływem przekazu o zawarciu przymierza na Synaju. Fragment podany na modlitwę myślną podczas tej niedzieli to w sensie ścisłym zakończenie Pięćdziesiątnicy według opisu Świętego Łukasza. Z głębi tekstu wyłania się portret pierwotnej wspólnoty Kościoła. To streszczenie typowe dla uporządkowanego stylu pisania ewangelisty i lekarza, czyli tak zwane z łac. summarium – zwieńczenie, podsumowanie, konkluzja. Według opisanej tu metody Duch Święty, który zstąpił, buduje autentyczny Kościół – wtedy i zawsze. Chrześcijanie prowadzą proste, lecz skuteczne i poruszające życie. Jest to egzystencja przejrzysta. Wie się o niej wszystko na podstawie tak krótkiej konkluzji, jaką publikuje Łukasz w Dziejach. Wewnątrz Kościoła świat realny nie bierze się z woli ludzkiej, ale z nauki Bożej (gr. dydaxé – zwiastowanie pouczenia, które wciąż się rozszerza od jednych na drugich, wpływa na innych i formuje jedną duszę po drugiej, depozyt wiary ciągle dynamiczny; w. 42).
Pierwsi chrześcijanie żyją we wspólnocie, nie osobno (gr. koinonia – jedność doskonała, nie formalna, lecz uwewnętrzniona, zjednoczenie zarówno materialne – dzielenie się funduszami, jak i wspólnota serca – czysta więź miłości, bliskość albo delikatność). Do włączenia się we wspólnotę Kościoła nie wystarczy datek albo uczucie sentymentu. Trzeba i wyciągnąć to, co możliwe, z kieszeni, i wyrwać sobie wielką część serca.
Żyjesz jak autentyczny katolik? Łączysz modlitwę z czynem? Angażujesz się czy szukasz jedynie religijnych sentymentów?
Pierwsi uczniowie modlą się jeszcze w synagogach, gdzie słuchają Pisma Świętego. Ale po tym, w drugiej części liturgii, idą do domów na Eucharystię. W tym miejscu Dzieje podają jedną z pierwszych, pięknych nazw Mszy Świętej – łamanie chleba (w. 46). Takie życie według Ducha przyciąga do Kościoła wielu ludzi (w. 47). Byłoby zupełnie inaczej, gdyby pierwotna wspólnota została zbudowana na jednym z czysto ludzkich projektów – nieważne, czy tym socjologicznym, czy psychologicznym. Wszystko poszłoby w ruinę, odpychając i gorsząc. Kościół potrzebuje harmonii duchowej, aby przyciągać do Boga.
II czytanie: 1 P 1, 3–9
Piotr od początku historii Kościoła, którą zapoczątkowuje sam Chrystus, zmartwychwstając i powracając do chwały Ojca, jest świadom odpowiedzialności za wszystkich chrześcijan. Piotr przyjął na siebie ciężar bycia pierwszym. Ma więc pierwszy wierzyć, będzie pierwszy umacniał, nawet jeśli nikt jego nie umocni, i pierwszy będzie gotów oddać życie dla sprawy chwalebnego Jezusa. To dlatego poucza swych braci listem. Taka jest misja papieża i apostoł wypełnia ją bardzo dobrze. Tekst, który służy modlącym się do medytacji na Niedzielę Miłosierdzia, jest podobny do starotestamentalnej formuły błogosławieństwa. W taki sposób żydowscy patriarchowie błogosławili wierzących Panu i tak postępuje też Piotr – nowy patriarcha młodego Kościoła. Przechodzi powoli między szeregami wyciągających ku niemu ręce postaci, udziela chrztu, karmi, zaspokaja głód ciała i ducha. W Piotrze rodzi się ojciec duchowy chrześcijaństwa. W tradycji katolicyzmu uznaje się, że list powstał przed śmiercią pierwszego papieża, a więc około roku 65 po narodzeniu Chrystusa.
Piotr dzieli się z Kościołem niezachwianą pewnością wiary. Oparcie się na Panu nigdy nie zawodzi (w. 3–4). Pierwszy z apostołów uczy błogosławić Boga w każdych okolicznościach (hebr. baruk – świadomy i błogosławiony, niezmienny w przyznaniu Panu chwały). Dziedzictwo wiary ewangelicznej jest niezniszczalne, nie starzeje się wraz z upływem czasu, nie stoczy go czerw śmierci. Ktoś mógłby w to zwątpić, bo przecież właśnie wtedy trwa wielki ucisk. Kościół pierwotny nie odnosi sukcesów. Obficie płynie krew uczniów na arenach pogańskich stadionów. A jednak rozwojem wiary rządzi właśnie ów dyskretny paradoks historycznej ekspansji, która nie korzysta wcale z politycznych przywilejów, nie jest tryumfalna, lecz wdziera się w głąb człowieka, schodzi jakby na dno duszy, niepodzielnie zdobywa sumienia.
Czy uznajesz się za człowieka zdobytego dla Chrystusa na dobre i na złe? Czy w chwilach złych nie odstępujesz?
W rozwoju wiary porusza straszna konsekwencja. Można zabijać chrześcijan, a i tak stają się liczniejsi i ich liczba rośnie we wszystkich częściach świata (w. 7). To jest główna myśl, którą Piotr pragnie zostawić Kościołowi. Rozwój wiary nie będzie dokonywał się nigdy przez nadzwyczajne cuda i duchowe przewagi nad niewierzącymi. Cudem jest miłująca się wspólnota wierzących. Gdzie jest ona żywa, ludzie będą się nawracali.
Ewangelia: J 20, 19–31
Wszyscy ewangeliści poświęcają wiele miejsca opisom zmartwychwstania Pana. To oczywiste, bo był to nowy fakt. Rozdział 20 narracji Jana to dzień powstania Chrystusa z więzów śmierci. Jan zaczyna inaczej. Taki już jest styl jego myślenia i pisania. Styl wysoki, niezwykły, mistyczny. Czwarty ewangelista rozpoczyna zatem streszczenie o historii zmartwychwstania od poruszającego doświadczenia, jakie przy grobie przeżyła Maria Magdalena. Tekst proponowany na rozmyślanie tej niedzieli to pierwsze zakończenie Ewangelii o chwalebnym zmartwychwstaniu. Jan ukazuje trud wiary pierwszych chrześcijan. Muszą zrozumieć i przyswoić coś dotąd niesłychanego. To ciąży, nie jest łatwe. Maria Magdalena prawdopodobnie nigdy nie przeżyła wcześniej tak ciężkiego, lecz brzemiennego w skutkach poranka.
Dlaczego apostoła Tomasza nie ma z innymi, kiedy Zmartwychwstały tchnie na nich pierwszy raz po śmierci? Psychologia jego wnętrza nie przysparza trudności. Właśnie na tym polega wspomniany już wyżej trud wiary, że idzie ona w głąb człowieka, a nie w tryumfy lub wpływy. Tomasz musi być rozczarowany, rozgoryczony, nie ma sukcesu, jest za to hańba. Kto teraz przyzna się do Jezusa z Nazaretu, przyzna się do jakiegoś ośmieszonego, ukrzyżowanego nieudacznika – myśli Didymos (w. 25). Apostoł w spotkaniu z chwalebnym Jezusem przechodzi więc gigantyczną przemianę. Pan będzie chciał prowadzić inaczej historię zbawienia. Nie będzie z niej zysku po ludzku. Będzie postęp przez trud, ale słodki, tworzący nowe refleksy na kolejnych piętrach ludzkiej duszy.
Czy jesteś bezinteresowny w naśladowaniu Chrystusa? Umiesz przeżywać całą pasję Jezusa czy unikasz niektórych jej fragmentów?
Warto zwrócić uwagę na pierwsze zakończenie Ewangelii Jana, opowiedziane zaraz po opisie nawrócenia Tomasza. W nim właśnie autor czwartej Ewangelii dopowiada, co trzeba w sobie przełamać, żeby skutecznie żyć wiarą. Kościół będzie dawał zawsze znaki do pomnożenia wiary (gr. semena – przesłanie, ślady, tropy pewnie prowadzące do celu), lecz nie będą to dowody, jakie zapewniają poszukiwaczom doczesne laboratoria. Wiara musi rodzić się w trudzie. Trzeba pewnego wysiłku, żeby wychować swoją duszę do wiary. Nie będzie więc łatwo. Iluż ludzi chciałoby, żeby Bóg sprawdził się w ich życiu właśnie przez to, że staje się lekko, że nie trzeba się wysilać? Takim fałszywym znakiem wykazują się złudne ideologie, bożki tego świata i płytkie mitologie. Prawdziwy Bóg pozwala odczuć ciężar, który na zawsze w duszy wyciska nieprzemijalną więź.
Zobacz nasze inne aktualności