Jan Beyzym pochodził z dawnych Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej. Przyszedł na świat 15 maja 1850 r. jako pierworodny syn hrabiostwa Jana i Olgi Beyzymów. Miejscem jego urodzenia był, prawdopodobnie, mały dworek w majątku rodziny. Dziś ta posiadłość nosi nazwę Beyzymy.
Niewiele wiadomo o jego wczesnym dzieciństwie. Zgodnie ze zwyczajem, w rodzinach arystokratycznych dzieci kształciły się w domu. Tak też było w tym przypadku. Do trzynastego roku życia chłopiec razem z młodszym rodzeństwem uczył się w rodzinnym dworku w Onackowcach. Kiedy Kozacy splądrowali i spalili dwór, matka wraz z dziećmi przeniosła się do Kijowa. W tym czasie ojciec został zaocznie skazany na karę śmierci za udział w powstaniu styczniowym. Przedostał się potajemnie do Galicji i osiadł w Porudnem koło Jaworowa, gdzie zarządzał majątkiem krewnego. Z rodziną nie mógł się kontaktować.
Janek, aby pomóc matce w utrzymaniu i wykształceniu rodzeństwa, udzielał korepetycji i pomagał w zajęciach gospodarskich. Wkrótce rozpoczął naukę w gimnazjum w Kijowie. Z czasem jego rodzina odzyskała część majątków na Wołyniu i chłopiec miał wreszcie warunki, by kontynuować naukę. Po ukończeniu szkoły przez rok pracował w gospodarstwie wuja w Śledziach. Następnie przedostał się do Porudna i po wielu latach rozłąki spotkał się z ojcem. Odkrył przed nim swoje pragnienie zostania kapłanem i poświęcenia się pracy wśród ludu Podola. Być może za sugestią ojca, który utrzymywał bliski kontakt z jezuitami, podjął decyzję wstąpienia do tego zakonu.
W grudniu 1872 r. Jan Beyzym pojawił się przy furcie klasztornej ojców jezuitów w Starej Wsi, gdzie został przyjęty do nowicjatu. Po dwuletnim nowicjacie odbył studia humanistyczne i filozoficzne. Teologię studiował w Krakowie. Tam też 26 lipca 1881 r. przyjął święcenia kapłańskie z rąk bp. Albina Dunajewskiego. Następnie skierowano go do Tarnopola, gdzie w jezuickim konwikcie przez wiele lat był wychowawcą i opiekunem młodzieży. W roku 1884 odbył ostatni etap duchowej formacji zakonnej, tzw. trzecią probację, pod kierunkiem o. Michała Mycielskiego.
Po ostatnich, publicznych ślubach zakonnych, które złożył 2 lutego 1886 r., przełożeni wysłali ojca Jana do nowo otwartego konwiktu (gimnazjum z internatem) w Chyrowie, gdzie przez dziesięć lat wychowywał młodzież. Ojciec Jan był także nauczycielem, uczył języka francuskiego i rosyjskiego. Jednak ta rola nie odpowiadała jego wrodzonym zamiłowaniom.
Przełożeni zakonni, dostrzegając jego pedagogiczne talenty, mianowali go prefektem-wychowawcą w konwikcie, a następnie powierzyli mu urząd prefekta szkolnej infirmerii. Temu zajęciu oddawał się całym sercem. Jego wychowankowie wspominali go jako człowieka stanowczego i energicznego, o surowym wyglądzie, pracowitego i umartwionego, ale całkowicie oddanego ludziom. Ze wszystkich sił angażował się w pracę w infirmerii. Nie brakowało mu także fantazji i pogody ducha, których nie tracił nawet w czasie największego nawału pracy. W tym groźnie wyglądającym zakonniku o tatarskich rysach chłopcy dostrzegali dobre i tkliwe serce, dlatego chętnie się do niego garnęli, darzyli życzliwością i zaufaniem. Ulubioną rozrywką ojca Jana była uprawa kwiatów, którymi później przyozdabiał pokoje rekonwalescentów, a przede wszystkim ołtarz w infirmerii, przy którym sprawował Mszę św. dla chorych konwiktorów.
Mimo całkowitego oddania się pracy wychowawczej z młodzieżą w chyrowskim konwikcie ojciec Beyzym chciał czegoś więcej. Pragnął jeszcze więcej, „całkowicie i bez reszty”, poświęcić się Bogu, służąc ludziom najbardziej nieszczęśliwym, pogardzanym i odrzucanym, najbiedniejszym z biednych. W wieku 48 lat, po wieloletniej pracy wychowawczej wśród młodzieży, zdecydował się na wyjazd do pracy na polu najbardziej opuszczonym, mrożącym w owych czasach krew w żyłach – wśród trędowatych. Po usilnych staraniach otrzymał pozwolenie na wyjazd na Madagaskar.
W dniu 17 października 1898 r. ojciec Beyzym pożegnał Polskę na zawsze i udał się do Francji, a stamtąd na Czerwoną Wyspę. Po długiej i uciążliwej podróży 30 grudnia tegoż roku dotarł szczęśliwie do Tananariwy, stolicy wyspy. Miejscowi przełożeni skierowali go do pracy w schronisku dla trędowatych w Ambahivoraka, leżącym niedaleko stolicy kraju.
Pierwsze jego zetknięcie z rzeczywistością było przytłaczające. W jednym z listów napisał: „Jadąc sądziłem, że zastanę, jeżeli nie porządny, to przynajmniej jako taki szpital, a zastałem najokropniejszą nędzę i nic więcej”. Chorzy, których przebywało tam wtedy 150, zamieszkiwali walące się baraki, podzielone na salki, bez okien, podłóg i najpotrzebniejszych sprzętów. W porze deszczowej mokli, a wielu leżało w błocie. Władze cywilne i większość społeczeństwa pozbawiły ich prawa egzystencji, uważając wszystkich za wyrzutków, niegodnych miana człowieka.
Na początku lutego 1899 r. ojciec Beyzym zamieszkał, za zgodą przełożonego, w domku obok baraków dla chorych. Ten z niewypalanej cegły domek oraz kaplicę dla chorych wybudował sam. Kawałek gruntu na ten cel otrzymał od mieszkańca pobliskiej wioski. Ruiny obydwu budowli oraz „baraków” dla chorych istnieją do dziś.
Od pierwszych chwil pobytu wśród trędowatych ojciec Beyzym pragnął ulżyć im w cierpieniach, na ile tylko było to możliwe. Zbierał jałmużnę, gdzie tylko mógł, aby ratować ich od śmierci głodowej. Spełniał wobec nich najniższe posługi. W dziejach misji na Madagaskarze był pierwszym kapłanem, który na stałe zamieszkał wśród trędowatych, stał się współtowarzyszem ich niedoli, wciąż o nich myślał i obsługiwał, nie zważając na to, że może się zarazić. Prosił nawet Matkę Najświętszą, aby „raczyła dotknąć go porządnym trądem”, by uprosić u Pana Boga polepszenie doli chorych i zbawienie jak największej liczby trędowatych. Uważał, że jako trędowaty będzie miał prawo powiedzieć Jezusowi: „Dałem duszę za moich braci”.
Chcąc umilić swoim podopiecznym życie w ich niedoli, pragnął założyć ogród kwiatów otoczony drzewami brzozy, aby chorzy mieli czym ucieszyć oko. Ale nie tylko. Głównym powodem tego nowego „hobby” był nieprzyjemny zapach, jaki wydzielały rany trędowatych. Dla „zabicia” go ojciec Beyzym zaplanował założenie ogrodu z wonnymi różami i innymi pachnącymi kwiatami. Pisząc do Polski, prosił o nasiona lewkonii, rezedy, cebulki hiacyntów, białych lilii, nieśmiertelników, pełnych astrów oraz nasiona płaczącej brzozy. Wokół szpitala sadził sosny, gdyż mają one przyjemny zapach. W pobliżu budynków wzniesionych przez niego jeszcze dzisiaj widoczne są wysadzane sosnami aleje i ogródki pełne pachnących kwiatów. To wszystko zaprojektował i zrealizował sam jego budowniczy – ojciec Beyzym.
W przeciwieństwie do innych traktował trędowatych na równi z innymi ludźmi. Jego poświęcenie i troska budziły podziw samych chorych. Kiedy po raz pierwszy opatrywał im rany, otoczyła go spora grupa trędowatych, którzy uważnie przypatrywali się temu, co robił. Jeden z nich zawołał głośno do drugiego: „Patrz, on dotyka rany i się nie boi się”. Dla ojca Beyzyma liczył się przede wszystkim człowiek.
Pod wpływem tych doświadczeń w sercu misjonarza zrodziło się pragnienie utworzenia szpitala na dwieście osób, w którym trędowaci znaleźliby schronienie i potrzebną im opiekę. Budowa miała kosztować ogromne pieniądze. O pomoc materialną zwrócił się do społeczeństwa polskiego. W tym celu zaczął wysyłać listy. Głównym jednak adresatem był miesięcznik „Misje Katolickie”. Publikując swoje listy na łamach tego pisma, pragnął wzbudzić jak najszersze zainteresowanie losem trędowatych i nędzą, w jakiej żyli, prosząc pokornie o łaskawe wsparcie.
Podczas pobytu na Madagaskarze ojciec Jan nie wypuszczał pióra z ręki, apelując skutecznie do tkliwej słowiańskiej duszy rodaków. Ufał jednocześnie bezgranicznie opiece i pośrednictwu Matki Bożej. I nie zawiódł się. Polacy pospieszyli z pomocą. Duże wsparcie otrzymywał także od sióstr karmelitanek z Krakowa. Pieniądze i paczki z rzeczami osobistymi dla chorych oraz z naczyniami i szatami liturgicznymi wysyłała o. Beyzymowi bł. Matka Teresa Ledóchowska. Publikowała też jego listy w czasopiśmie „Echo z Afryki”. Misjonarz wierzył, że Polska, choć jej w tym czasie nie było na mapie świata, pomoże mu zbudować szpital, bo przecież – jak napisał w jednym ze swoich listów – choć „w kraju bieda, ale serce dobre i miłosierne, więc jakoś to będzie”.
Pod koniec września 1902 r. o. Beyzym opuścił Ambahivoraka. Wyruszył w drogę pieszo, w deszczu i spiekocie, do odległej o ok. 395 km Fianarantsoa. Bowiem schronisko dla trędowatych, w którym przez cztery lata opiekował się „czarnymi pisklętami”, zostało zamknięte przez rząd, a jego podopiecznych umieszczono w rządowym schronisku, które znajdowało się o ok. 6 godzin drogi od Ambahivoraka. Warunki panujące w nowym miejscu były tragiczne.
Marana, maleńka osada dla trędowatych, na zboczu góry Kianjasoa, oddalona ok. 7 km od Fianarantsoa. Nic szczególnego, gdyby nie fakt, że właśnie tam ojciec Jan dokonał pionierskiego dzieła, budując, przy ofiarnej pomocy rodaków, pierwszy z prawdziwego zdarzenia szpital dla trędowatych. Wiedzie do niego kręta droga wśród skał oraz przez eukaliptusowy las. Pod dachem tego jak na owe czasy „pałacu” „czarne pisklęta” (tak nazywał swoich podopiecznych sam o. Beyzym) znalazły godziwe warunki do życia oraz tak bardzo potrzebną im opiekę.
Szpital ten do chwili obecnej mieni się tajemniczym słowem MARANA. Jak opowiadają starsi mieszkańcy okolicy, to imię właściciela tego wzgórza, który żył w drugiej połowie XIX wieku. Człowiek ten pochodził z arystokratycznego rodu, podobno nawet był potomkiem rodziny książęcej. Niestety, doświadczony przez los, zaraził się i zachorował na trąd. Nie mógł zatem mieszkać z rodziną. Musiał opuścić dom i żyć w odosobnieniu z obawy, aby członkowie rodziny nie zarazili się tą straszliwą chorobą. Jak opowiadają starsi mieszkańcy tego regionu, rodzina wybudowała dla niego dom na górze Kianjasoa, która była częścią rodzinnych włości. Ruiny tego domu istniały do niedawna. Starsi opowiadają, że można je było oglądać jeszcze kilka lat temu.
Obecność na wzgórzu trędowatego księcia Marana przyciągała innych trędowatych, którzy żyli w okolicznych skalnych grotach. Teren ów miał on później podarować trędowatym, aby mieli gdzie się ukrywać, gdy byli wypędzani ze swoich wiosek i osad. Potem jezuiccy misjonarze, m.in. br. Dursap, którzy raz w tygodniu dostarczali trędowatym żywność, wybudowali dla nich domek, aby mieli schronienie. Dopiero ojciec Beyzym zaplanował i zrealizował budowę szpitala na terenie podarowanym przez księcia Marana. Tyle opowieść.
Od początku istnienia misji misjonarze katoliccy nie pozostawali obojętni wobec trądu. W swej posłudze nie koncentrowali się wyłącznie na arystokratach i dobrze sytuowanych mieszkańcach misyjnych krajów, ale też na więźniach, ludziach odrzuconych, chorych, a także cierpiących na trąd. Choroba ta, tak straszna w skutkach, zaraźliwa i w owych czasach nieuleczalna, siała strach i grozę. Niestrudzeni i nieustraszeni misjonarze na miarę swoich możliwości nieśli trędowatym pomoc. W Fianarantsoa od 1886 r. dawali im schronienie w ogrodzie swojej rezydencji, a nieco później wybudowali im na terenie dzisiejszej Marany schronisko. Wspomniany br. Dursap opiekował się i kierował schroniskiem do 1902 r., do przybycia ojca Jana Beyzyma. Żyło w nim ok. 60 chorych tak, jak żyli inni mieszkańcy wiosek. Żenili się i wydawali za mąz, zajmowali się – w ramach zajęć terapeutycznych – hodowlą i uprawą roli (maniok, pataty). A jedyną kuracją, jaką tam praktykowano, było podawanie chininy i gorzkiej soli.
W roku 1892 gubernator ostatniej królowej Madagaskaru Ranavalony III wydzielił pięćdziesięciohektarową parcelę potrzebną do wybudowania szpitala. Ponadto samo przybycie ojca Jana Beyzyma do Marany wszystko zmieniło. Doświadczenie, jakiego nabył w pracy wśród trędowatych w Ambahivoraka, nauczyło go, że trąd należy taktować jak chorobę i zorganizować życie chorych na wzór szpitala. Tu ojciec Jan zamieszkał na stałe w małym piętrowym domku usytuowanym na końcu długiego szeregu piętrowych chałup z niewypalonej cegły, pokrytych słomą, bez kuchni i komina. Zorganizował duszpasterstwo dla chorych, którzy wyglądem przypominali mumie owinięte w prześcieradła służące im w dzień za ubranie, a w nocy za posłanie. Kryli pod nimi opuchnięte, pełne ran twarze i pełne ubytków ciała.
Ojciec Beyzym wprowadził w schronisku systematyczne nauczanie religijno-moralne, organizował rekolekcje. I nie bez rezultatu. Jego podopieczni chętnie się spowiadali, przyjmowali Komunię św. Katechumeni domagali się chrztu i niecierpliwie wyczekiwali tej chwili. Żaden z nich nie odszedł do wieczności bez sakramentów świętych. Niektórzy trędowaci z Ambahivoraka przyszli za o. Beyzymem do Marany – pieszo 395 km, bez jedzenia i noclegu. Mówili, że wprawdzie w rządowym schronisku dostawali ryżu i mięsa pod dostatkiem, „ale co z tego, gdy ciało syte, a dusza żyć nie ma jak, bo ani modlić się tam nie może, ani żyć po katolicku”.
Dzięki pomocy rodaków z Polski misjonarz wybudował dla swoich „czarnych piskląt” szpital na 250 łóżek, z bieżącą wodą z pobliskich gór, kościołem i dwoma budynkami pomocniczymi: jeden dla sióstr pielęgnujących chorych, a drugi dla jezuitów. Do zrealizowania takiego projektu potrzeba było prawie 10 lat. Było wiele trudności i przeszkód. Przeciwstawiano się „nowej metodzie” ojca Beyzyma i przerywano prace budowlane. Kapłan jednak wytrwale pokonywał wszystkie trudności, z dziecięcym zaufaniem do Bożej Opatrzności i zawierzeniem Matce Najświętszej.
Wreszcie przy Bożej pomocy oraz hojności Polaków, którzy wytrwale słali swój „wdowi grosz” na budowę, szpital został ukończony. Dużej pomocy finansowej udzieliła także Polonia, przede wszystkim amerykańska. Niektóre materiały budowlane, np. blacha, kupowane były i wysyłane z niezaznaczanego na mapach świata Kraju znad Wisły. Towar wysyłano okrętem do Manakary, ok. 250 km od Marany, a stamtąd tragarze transportowali go, niosąc na głowach, przez prawie 3 tygodnie. Polska blacha, pokrywająca dachy budynków szpitala w Maranie, przetrwała do dziś. Jednak ze względu na mniejszą wytrzymałość drewnianej konstrukcji dachowej, niektóre partie dachu wymagają już renowacji.
Otwarcie szpitala zaplanowano na 15 sierpnia 1911 r., w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny – Tej, która do dziś jest jego opiekunką i orędowniczką. Jednak wskutek nieoczekiwanej awarii w dostarczeniu wody (nb. całą instalację wykonał o. Beyzym, ale coś się tego dnia popsuło) inaugurację odłożono na dzień następny, 16 sierpnia, ponieważ wszyscy chorzy, którzy mieli być przyjęci do szpitala, obowiązkowo musieli się wykąpać i zmienić odzież.
Niedługo po wprowadzeniu się pensjonariuszy do ich „apartamentów”, Ojciec Jan sam podupadł na zdrowiu. W czasie choroby bardzo cierpiał. Na jego ciele porobiły się odleżyny. Nocami jęczał, ale zapytany, czy go bardzo boli, odpowiadał: „Cóż to jest w porównaniu z cierpieniami Chrystusa”. Przed śmiercią poprosił współbrata zakonnego, który przy nim czuwał, aby poszedł i przeprosił w jego imieniu trędowatych za wszystko, czym ich zasmucił lub skrzywdził. W odpowiedzi chorzy wybuchli głośnym płaczem. 2 października 1912 r. ojciec Beyzym, wycieńczony ponadludzką pracą i surowym trybem życia, zmarł. Po śmierci polskiego misjonarza prasa na Madagaskarze napisała: „Najpiękniejszą pochwałą tego człowieka jest to, że z miłości dla Jezusa Chrystusa zabiegał, by zawsze być posługaczem trędowatych i otrzymał na to pozwolenie. Wykonywał prace, na jakie nie skazuje się nawet zbrodniarzy, a o. Beyzym pokochał te prace całym sercem”.
W dniu 18 sierpnia 2002 r., na krakowskich Błoniach, tę niezwykłą świętość Posługacza trędowatych, polskiego Samarytanina, potwierdził Jan Paweł II, wynosząc go do chwały ołtarzy.
Błogosławiony Jan Beyzym także dzisiaj jest dla nas przykładem miłości bliźniego, miłości cierpliwej, ofiarnej. Jest wzorem, jak można okazać miłosierdzie tym, którzy na nie czekają.
Ks. Czesław Tomaszewski SJ
Źródło: tekst i ilustracje www.beyzym.pl
Zobacz nasze aktualności